...

piątek, 22 kwietnia 2016

Tylko martwi widzieli koniec wojny.


Krew, krzyk, śmierć. Steve zakrztusił się pyłem, który unosił się w powietrzu. Przestrzeń naokoło była przesłonięta dymem, oświecona brunatnymi promieniami słońca, przechodzącego przez tumany kurzu, choć równie dobrze mógł to być też ogień. Ten sam, który trawił teraz pole walki oraz ciała ich sprzymierzeńców i wrogów. Kapitan nie miał pojęcia ile już trwał konflikt. Tydzień? Miesiąc? Lata? Nogi załamały się pod nim i runął na gruz. Jeden z kamieni przebił mu policzek, ale nie miał siły się podnieść i zetrzeć krwi. A co dopiero wstać i ruszyć przed siebie. W końcu, po ciężkim do określenia czasie, podniósł się i oparł o coś, co kiedyś było fundamentem jakiegoś budynku. Mogła to być nawet Stark Tower, jak również zwykły blok mieszkalny. Kapitan nie miał pojęcia, kiedy to przestało się dla niego liczyć. Pociągnął tylu ludzi za sobą. Chciał dobrze, dla nich wszystkich, a nie tylko dla siebie. Przecież tu nie chodziło wyłącznie o Buckiego, a o dekret.

Akt Rejestracyjny, przyczyna ich konfliktu. Przeklęta ustawa, która miała nakazać osobom posiadającym nadludzkie zdolności rejestrację, która wiązała się nie tylko z ujawnieniem swoich danych osobowych, ale także z przejściem pod rozkazy urzędników państwowych. Wcieleni do Federalnych, staliby się niewolnikami, superagentami rządu. Brak Wolności. To dla niego, jak brak powietrza, bo był w końcu Kapitanem Ameryką. Kim by był bez Wolności?

Kim będzie po tej wojnie? Nie chciał nawet wiedzieć, miał zbyt wiele krwi na rękach. Czuł, że nie zapomni żadnego z pustych spojrzeń, ciał tracących stabilność i ciężko upadających na ziemię, tak, jakby byli wypełnieni powietrzem, które ktoś nagle spuścił. Tym kimś bywał czasem i on. Nie zapomni o wygrzebywanych spod gruzu fragmentach kończyn, resztek szkieletów. Wrzasków bliskich, nieważne po czyjej stronie barykady stanęli, za czy przeciw dekretowi. Za czy przeciw? Co to tak naprawdę znaczyło? Sprawiedliwość kontra Wolność? Prawo wobec indywidualizmu? Iron Man czy Kapitan Ameryka? Przyjaciele a przekonania? Nie wiedział, bo, mimo wszystko, śmierć pozostawała śmiercią.

Steve ukrył twarz w dłoniach, mrucząc przy tym, niczym mantrę, imiona poległych, przeplatając je przeprosinami dla ich bliskich. W oddali słyszał wystrzały, krzyki, wybuchy, gdzieś trzaskał ogień. Niby wojna, to wojna i nie powinna się niczym różnić, a mimo to serce Kapitana było rozrywane na drobne kawałki. Bo nie walczył z nieznanymi ludźmi, wtedy łatwo było przykleić im nalepkę nazisty, mordercy, byli w szufladce, do której została przyczepiona metka „można zabijać". Bez skrupułów, bez wyrzutów, bez zastanowienia. Teraz miał przed sobą przyjaciół. To była wojna domowa, najgorszy ze wszystkich możliwych konfliktów.

Przepraszam Natasho, obiecałem ci to, a nie zdołałem uchronić Clinta.
Wybacz Colosusie, Shadowcat była zbyt dobra, zbyt delikatna na front.
Drogi Black Panter, wiedz, że nigdy nie widziałem tak cudownej wojowniczki, jak Storm.
Moje kondolencje Logan, wiem, że X-23 była dla ciebie niczym córka.
I ciebie też Wade, powinienem tam być, Punisher nie zdążył uratować Petera.

Słowa brzmiały pusto, beznadziejnie. Dźwignął się z ziemi zanosząc się kaszlem. Nie był bohaterem, na pewno nie zasługiwał na miano Kapitana Ameryki. Miał na imię Steve. Steven Grant Rogers, tak się nazywał. Nic więcej, nic mniej. Ruszył przed siebie, w kierunku odgłosów pola bitwy. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, obraz rozmazywał się, a on słabł z każdym krokiem. Walki nie ustawały, szala zwycięstwa nie chciała przechylić się widocznie na żadną ze stron konfliktu. W pyle wydawało mu się, że widzi błysk pazurów Wolverina, rude loki Nataszy, ale to wszystko mogło być halucynacją, ułudą. Był zbyt wycieńczony, żeby móc poświadczyć za swoje zmysły, był cieniem samego siebie.

- Rogers?

A jednak coś nie było mirażem, w końcu ten głos poznałby wszędzie. Gdy go widzi nie jest w stanie powstrzymać uśmiechu, rozkłada ręce, tak, jakby chciał się przywitać, a po chwili obrywa z pięści w twarz. Sam nie chce się do tego przyznać, ale chciałby, żeby ten cios go wyłączył. Na jakiś czas. Albo na zawsze, bo Steve już dawno temu stracił poczucie czasu. I wie, że musi mu oddać, przywalić, posłać go na ziemię, tak jak przez ostatni tydzień (miesiąc? rok?). I robi to, bo jest cholernym Kapitanem Ameryką. Ten przed nim to nie Tony, nie jego przyjaciel, nie ten gość, z którym pił codziennie rano kawę, trenował do upadłego, rozmawiał godzinami. Nie ten, u którego przesiadywał w warsztacie, czasem po prostu mu się przyglądając, czasem leżąc i szkicując lub po prostu śpiąc. To nie ten Tony, który z anielską cierpliwością tłumaczył mu działanie telefonu, internetu, mikrofalówki. To tylko Stark. Iron Man. Wróg. To wszystko robił Steve i Tony. Teraz byli zupełnie innymi osobami. Rogers potrząsnął głową. Kogo próbował oszukać? To ten sam człowiek, jego przyjaciel. Spuścił gardę, przyjmując cios na twarz. Tony zamarł wpatrując się w niego ze zdziwieniem, otworzył maskę, a Steve wreszcie zobaczył (po tygodniu? miesiącu? latach?) jego twarz, a nie metalową puszkę. Rogers leżał na ziemi, miał złamany nos, po chwili obracania językiem w ustach pełnych krwi, wypluł ząb.

- Hej, czemu się nie uśmiechniesz? Przecież mówiłeś, że chcesz to zrobić.

Stark sztywnieje, szok otwiera mu usta. Steve wiedział, że nie wyglądał już jak Kapitan Ameryka. Był styrany, ranny, jego strój dawno przestał być niebieski, przez kurz i krew. Człowiek. Rogers podniósł głos, wiedział co musi zrobić. Wiedział też jakie będzie to miało konsekwencje, ale nie żałował. Niczego, już nigdy nie będzie żałował.

- Koniec z bezsensowną śmiercią. Skończcie walczyć!

Wokół nich zaczęli zbierać się ludzie. Przerywali walki, podchodzili bliżej, słuchali, jakby z niedowierzaniem. Ich twarze wyrażały tysiące emocji: strach, złość, nienawiść, nadzieję, ból.

Rogers bierze je wszystkie na siebie, z uśmiechem odkrywając, że to także jego cecha, nie tylko Kapitana Ameryki.

- Oddam się w ręce Federalnych, pod warunkiem, że ułaskawią tych, którzy poszli za mną.

Ktoś zaczął krzyczeć, to chyba Bucky, ktoś rzucił w niego wiązanką przekleństw, ale Steve widział tylko Tony'ego, wszystko naokoło było rozmazane.

Podszedł do niego z uśmiechem, wyciągnął dłoń, dzieliły ich metry odległości i mile poglądów. Kapitan Ameryka w nim krzyczał, nie zgadzał się, nie rozumiał, ale Steve Rogers po raz pierwszy w życiu całkowicie go zignorował. Jego usta ułożyły się w bezdźwięczne „przepraszam", a Tony pokiwał głową.

Nie ma już Iron Mana i Kapitana Ameryki. Jest tylko ból i wybaczenie, które sprawia, że szedł szybciej. To już tak niedaleko, już zaraz wszystko się skończy. Steve nie rozumie dlaczego nagle nie może iść dalej, dlaczego obraz mgli się jeszcze bardziej, dlaczego nawet sylwetka Tony'ego, do tej pory tak bardzo wyraźna zaczyna się zacierać. Nie wie też dlaczego nagle upada na ziemie, a jego ręce i nogi stają dziwnie sztywne i ciężkie, jakby nie jego. Stara się coś powiedzieć, próbuje wstać, a w końcu doczołgać się do Tony'ego, przecież to było tak blisko, ale nie potrafi. Chce mu się spać, jest naprawdę zmęczony tym wszystkim. Wciąż czuje, jak Kapitan rozdrapuje go od środka, wyjąc cierpiętniczo, wyzywając Steve'a od zdrajców, ale powoli cichnie, tak jak wszystko na około. Gdy patrzy na swoją klatkę widzi kilkanaście obficie krwawiących dziur, którym posyła lekki uśmiech, po czym czyjeś ręce podrywają go do góry. Ostatnim co widzi Steve są brązowe oczy Starka. Ten krzyczy coś do niego, udaje mu się uchwycić frazy „Nie waż mi się umierać" i „Medyka". Chce go uspokoić, położyć mu rękę na ramieniu i powiedzieć, że przecież, to już nie ma sensu, ale nie potrafi. Ma tylko nadzieje, że chociaż ten uśmiech, który z całych sił chciał mu posłać się udał. Tony krzyczy, ale jest coraz dalej, Steve już nawet nie czuje jego dotyku, nie słyszy słów, a po chwili przestaje widzieć.

Wie tylko, że Kapitan Ameryka poniósł klęskę, ale Steve Rogers odchodził spokojny.

Odchodził wolny.

środa, 13 kwietnia 2016

I SHIP IT!


Peter wylegiwał się na kanapie w domu Deadpoola naprawdę ciesząc się z dnia wolnego. Od dawna nie miał okazji wypocząć, ale tym razem jego kontuzje, już tak bardzo dawały mu się we znaki, że postawił na zaleczanie ich. Kolejną zaletą było spędzanie tego "urlopu" w towarzystwie. Obok niego, w fotelu, wyłożył się pewien szurnięty najemnik. Peter przyglądał temu obrazkowi się z lekkim uśmiechem, rzadko zdarzało się zobaczyć Deadpoola tak spokojnego. Oczywiście, w czasie snu nie powinno to być jakieś nadzwyczajne, ale Wade wychodził poza wszelkie normy i schematy. Z jego tabletu wydobywały się ciche dźwięki Archive, ostatnio nie słuchał niczego innego, zażynając w kółko kilka utworów. Peter dźwignął się z kanapy i podszedł do śpiącego z zamiarem bezpiecznego odłożenia sprzętu na zawalony wszystkim stół. Naprawdę, przy odrobinie szczęścia, można było znaleźć tam, zarówno zeszłoroczne kawałki pizzy, kontrakt na „Deadpool 2" czy nawet kluczyki do odrzutowca X-Menów. Oczywiście mutanci nie mieli o tym bladego pojęcia. Pochylił się nad cicho pochrapującym najemnikiem, zaglądając na matrycę urządzenia. Ze zdziwieniem zauważył, że Wade coś czytał, a rzadko zdarzało mu się sięgać po inną lekturę, niż komiksy. Wyciągnął sprzęt z dłoni Deadpoola, jak na najemnika miał okropny refleks, gdy spał. No, chyba, że nie odczuwał potrzeby bycia czujnym w obecności Petera, chłopak potrząsnął głową, odganiając tą niedorzeczną myśl, przeleciał wzrokiem po kilku linijkach tekstu i o mało co, nie upuścił tabletu na ziemię.

- Deadpool?

Najemnik wydał z siebie niezadowolony pomruk i spojrzał na Petera, przekrzywiając głowę w pytającym geście. Spider-Manowi drżały dłonie.

- Co. To. Jest.

Peter podsunął Deadpoolowi tablet pod sam nos czując, że zimny pot spływa mu po plecach. Wade przetarł twarz i skupił się na podświetlonej matrycy. Po chwili na jego usta wstąpił mały uśmieszek. Peter podsunął mu urządzenie jeszcze bliżej, jeżeli to w ogóle możliwe i ponaglił:

- Wade.

W przerażonym głosie Spider-Mana pojawiła się nutka grozy. Deadpool uśmiechnął się jeszcze szerzej i odpowiedział, tak, jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie:

- Fanfiction.

Przyglądał się Peterowi, który zamarł z otwartymi ustami i szokiem wymalowanym na twarzy. Już dawno nie widział tak zdezorientowanego Pajęczarza.

- Fanfi... Co?

- No wiesz Petey. Takie opowiadania, które piszą fani, a potem publikują na różnych forach. Zupełnie niewinne zajęcie - ledwo powstrzymał chichot. Parker zaczął chaotycznie poprawiać włosy, rozwalając je jeszcze bardziej, jak zawsze, gdy nie wiedział powiedzieć.

- Niewinne?

- Całkowicie.

Usta Petera wykrzywił grymas.

- Od kiedy porno jest niewinne?

Deadpool zaśmiał się we własnej głowie i pociągnął Spideya na oparcie fotela. Pajęczarz przysiadł na podłokietniku z zachmurzonym wyrazem twarzy.

- No sam spójrz! Wpisujesz sobie "Spider-Man x Deadpool" i wyskakuje Ci ogrom takich opowiadań. Są też obrazki...

Wade mógłby przysiąc, że twarz Petera pobladła.

- I... Ktoś pisze takie opowiadania o nas? - przełknął głośno ślinę - W sensie o nas razem? Kto jest tak pojebany?

- Na ten przykład nasza autorka. I nie obrażałbym jej, jeśli chcesz żyć. Nie wiem co jej ostatnio zrobiłeś, ale w takiej jednej historii giniesz tyle razy, że hooo...

- Jaka znowu autorka?!

Wade uniósł dłonie w geście obronnym, o mało co, nie upuszczając tabletu.

- Nic, nic. Co tak patrzysz? O, wiem. Przeczytam ci coś. - Deadpool wziął głęboki w oddech - "Nie mógł przestać na niego patrzeć, oderwać wzroku od jego umięśnionego ciała, ciągle zastanawiając się, jakby to było poczuć jego dłonie na swoim...".

Peter nachylił się nad ramieniem Deadpoola patrząc na matrycę z lekkim poirytowaniem.

- Ale skąd im się w ogóle wziął taki pomysł? Zrozumiałym takie fanficki ze mną i Mary Jane. Czy ludzie już całkiem zapomnieli o mojej gorącej, rudej dziewczynie? W dodatku przecież oboje jesteśmy facetami...

- No to może to? "Zrobiłem coś źle, Petra? Nie, to przeze mnie, ty jesteś ideal...".

- Boże, czy ja jestem tutaj dziewczyną? - Peter wyrwał tablet z rąk Deadpoola, z wściekłą miną przeglądając kolejne fanficki. Po chwili odchylił głowę i wydał z siebie niezadowolony pomruk.

- Dlaczego w ogóle o nas piszą?

- No jakby nie patrzeć, jesteśmy osobami publicznymi, to się nazywa sława, mój drogi Pajączku - powiedział Deadpool, powoli wysuwając urządzenie z palców Petera.

- Kiedy założyłem strój chciałem może i chciałem jakiegoś zainteresowania, ale na pewno nie w tej formie.

- "Dłonie Petera od razu odnalazły drogę do spodni Deadpoola. Nie chciał się już powstrzymywać, pragnął go, jego ust, jego całego..."

- Oddawaj mi to!

Na pobladłe policzki Petera wstąpił rumieniec, próbował ponownie wyrwać tablet, ale Deadpool trzymał urządzenie poza jego zasięgiem.

- O popatrz! - przełączył na inną kartę - Ktoś tu jest w ciąży! I to nie jestem ja...

- Jezus Maria... Deadpool oddaj mi to, do jasnej cholery.

- Spokojnie... - Wade objął go ramieniem, wciąż trzymając tablet poza zasięgiem dłoni Petera - Nie będzie mi przeszkadzało, jeśli troszeczkę przytyjesz. Poza tym. Uważam, że niektóre z tych propozycji są całkiem kuszące. Przyciągnął bliżej rozjuszonego już chłopaka i pocałował go w szczękę. Tak jak się spodziewał, oberwał, w dodatku dość mocno, ale opłacało się, chociażby dla usłyszenia świstu powietrza wciąganego przez zaskoczonego Spider-Mana. I gdzie są teraz te twoje pajęcze zmysły?, pomyślał.

- Matko, Deadpool! Co Ty do sobie wyobrażasz?

- Chcę tylko zadowolić naszych fanów!

- Wychodzę.

- Czekaj! Peter! Myślę, że możemy mieć razem dzieci! Dzieci rozumiesz?!

Odpowiedziało mu trzaśnięcie drzwiami. Wade uśmiechnął się do siebie. Dobrze wiedział, że Spider-Man zaraz wróci. Po pierwsze, zostawił tu swoją torbę z ukochanym aparatem w środku. Po drugie, wybiegł z mieszkania w przydużych ciuchach Wade'a, które założył z rana po wspólnie spędzonej nocy.