...

środa, 29 czerwca 2016

Shut up and dance with me.


 Mój pierwszy songfick, choć nie do końca, tak bym to określiła. To po prostu luźna inspiracja tym utworem, który po mojej 18stce wpadł mi w ucho i nie wyleciał, aż do dziś. Fragmenty tekstu pogrubiłam. Zapraszam do czytania.

***


Po prostu nie potrafił uwierzyć, że dał się im wyciągnąć. Gdy przekroczył próg klubu od razu uderzyła go ściana dźwięku, różnokolorowe światła na chwilę go oślepiły, żyroskop przyprawił o mdłości, a sam Rogers był tak bardzo zdezorientowany, że prawie zgubił Bartona i Romanoff. Na szczęście, choć raczej nie jego, oboje uchwycili go pod ramiona i zatargali w głąb klubu. O znalezieniu stolika mogli tylko pomarzyć; ledwo udało się im dopchnąć do baru, by zamówić cokolwiek do picia. Wraz z Clintem zaczęli od piwa, w końcu trzeba pić w górę stężeń, i od razu zostali zdeklasyfikowani przez Nataszę, która z uroczym uśmiechem zamówiła u barmana drinka White Russian, a następnie wypiła go nim Steve zdążył umoczyć usta w pianie swojego ulubionego American Pale Ale. Rogers spojrzał wymownie na swojego przyjaciela, ale ten tylko wzruszył ramionami i wychylił duszkiem swoje piwo, chwilę później zamawiając już kolejne. Steve westchnął głośno, tak jak przewidywał, ten wypad nie miał nic wspólnego z dostojnym sączeniem alkoholu przy stoliku. Lustrował wzrokiem wszystkich wokoło, decydując, że tego dnia wypije jednak więcej niż zamierzał. Po prostu nie mógłby znieść tego na trzeźwo. Mimo wszystko był przyjemnie zaskoczony, bo nawet on – zagorzały fan Franka Sinatry czy Édith Piaf - nie mógł marudzić na muzykę.

Koło baru zwolniło się krzesełko, więc szybko je zajął zamawiając kolejne piwo. Gdy odwrócił się w stronę swoich przyjaciół zobaczył, jak szybkim krokiem ruszają w kierunku parkietu, Barton obejmował Nataszę w talii mordując wzrokiem każdego, kto choćby zawiesił na niej spojrzenie. Oczywiście Romanoff nie była mu dłużna. Steve nie potrafił nawet wytłumaczyć dlaczego uważał to za naprawdę urocze zachowanie.

Sączył piwo z kufla obserwując tańczących i gdzieś w środku ciesząc się, że jego przyjaciele, choć raz poszli się bawić zamiast próbować zeswatać go z pierwszą lepszą dziewczyną. I nie miał im tego za złe, ale potrafili być uciążliwi. To nie tak, że Rogers nikogo nie szukał, nie był też, jak często powtarzała Natasza, wybredny, po prostu nie był zainteresowany przygodą na jedną noc. Może był pod tym względem trochę staroświecki, ale zdążył już dowiedzieć się, jak to jest zakochać się, wpadając w to po uszy i właśnie na to czekał.

Z rozmyślań wyrwało go puste dno kufla. Mruknął coś niezadowolony i spojrzał z powrotem na parkiet. Gdy widział Clinta wywijającego Nataszą na parkiecie czuł, że jego kąciki ust podnoszą się w lekkim uśmiechu. W ich ruchach było coś dzikiego, ale też pełnego uczuć, tak jakby w tańcu mogli sobie pozwolić na ten luksus bycia sobą. W pewnym momencie odwrócił się w stronę lady barmana zawieszając wzrok na różnorakich butelka, po których przebiegały kolorowe refleksy.

- Coś podać?

Steve potrząsnął głową patrząc na barmana z lekkim zakłopotaniem. Mężczyzna miał związane w luźny kucyk ciemnobrązowe włosy, a także mocno zarysowane kości policzkowe, które pokrywał kilkudniowy zarost. Miał na sobie klasyczny strój barmana, białą koszulę z muszką i był prawdopodobnie jego rówieśnikiem, ale Rogers nigdy nie był zbyt dobry w ocenianiu czyjegoś wieku. Wycierał szmatką jego poprzedni kufel, a Steve od razu zwrócił uwagę na to, że jedna jego ręka jest protezą. Nie dał jednak po sobie poznać, że przykuło to jego uwagę. Nagle ktoś pomachał mu dłonią przed twarzą, tak niespodziewanie, że aż się wzdrygnął.

- Temu panu już chyba dziękujemy – powiedział barman parskając śmiechem i odkładając kufel na bok.

- Po prostu się zamyśliłem – odparł Rogers uśmiechając się do mężczyzny. Barman pokręcił głową rzucając coś w stylu: „wszyscy tak mówią", ale odwzajemnił uśmiech. Steve z przyjemnością zanotował, że był to naprawdę słodki, choć cwaniacki uśmieszek.

- Serio pytam, właśnie kończę zmianę – rzucił barman, przewieszając szmatkę przez ramię, jednocześnie zakładając niesforny kosmyk za ucho.

- Zdam się na ciebie – rzucił Rogers. Mężczyzna uniósł brew i posłał mu kolejny cwaniacki uśmiech. Spojrzał wymownie na jego koszulkę, jak zwykle z motywem flagi amerykańskiej i sięgnął po wysoką szklankę. Kilka minut później przed Stevem stanął niebiesko-biało-czerwony drink, a barman dołożył do niego małą flagę Ameryki na wykałaczce, parskając przy tym śmiechem.

- Patriotyczne American Pie, raz – mruknął, sprawnym ruchem ręki popychając szklankę w kierunku Rogersa. Drink przejechał po ladzie lądując w dłoni Steve'a, na co ten skinął głową, napił się i ledwo powstrzymał się od wypicia całej zawartości szklanki duszkiem. Skąd ten gość mógł wiedzieć, że uwielbiał smak szarlotki?

- Ile płacę?

Widział, że barman taksuje go wzrokiem i o ile zwykle coś takiego potrafiło nieźle go wkurzyć, tym razem było nawet całkiem przyjemne.

- Zaczekaj – powiedział i ruszył na zaplecze. Rogers musiał przyznać, że był zaintrygowany tym gościem i z zaciekawieniem czekał na jego powrót sącząc drinka.

Mężczyzna wrócił po paru minutach, nie miał już na sobie stroju barmana, a powycierane dżinsy, skórzaną kurtkę, którą po namyśle zaraz zdjął, wkładąc ją pod ladę oraz koszulkę z jadowicie zielonym napisem „Don't want to be an American Idiot". Nie zapominajmy o tym zarówno słodkim, jak i cwaniakowatym uśmieszku. Rogers nie chciał się w nim rozpływać, ale było już chyba za późno. Barman-nie-barman podszedł do niego, wskazując ruchem głowy na parkiet. Steve pokręcił głową posyłając mu zakłopotany uśmiech.

- Ja nie tańczę.

Mężczyzna przekręcił głowę (ten gest momentalnie skojarzył się Rogersowi z kotem), a następnie prychnął, również kocio i mruknął:

- O, nie waż się teraz wycofać.

I może Steve spróbowałby się jakoś wykręcić, może zaproponowałby mu drinka, wspólny spacer, ale on chwycił go za rękę i pociągnął na parkiet, tak, że Rogers nie potrafił nawet powiedzieć jak to się stało. Zakręciło mu się w głowie od ogólnego zgiełku, migotającego żyroskopu, ciepła dłoni barmana i jego zapachu – śliwki, kawa, stare książki. Parkiet jakimś cudem pomieścił jeszcze dwie osoby, nie pękając przy tym w szwach. Steve spróbował coś jeszcze powiedzieć, jednak skapitulował kompletnie pod spojrzeniem mężczyzny, gubiąc rezon i asertywność. Tonął w tych oczach, ale gdyby rzucili mu w tym momencie koło ratunkowe nawet by go nie zauważył. Jakby w przypływie odwagi otworzył jeszcze usta, ale barman przerwał mu mówiąc:

- Zamknij się i zatańcz ze mną! 

Steve czuł się kompletnie bezbronny wobec basu i przyćmionego światła. No i tych oczu. Jedyna trudność polegała na tym, żeby odważył się zatańczyć przy ludziach. Gdy znalazł się na środku parkietu czuł się skrępowany, tymczasem barman był w swoim tańcu zupełnie otwarty, wyzwalając przy tym tak wiele uczuć – pasję, radość, zmysłowość. Tańczących ogarniało szaleństwo, które zaczynało udzielać się również jemu. Gdy tylko przyszła chwila zwątpienia, jego partner od razu ją wyłapał mówiąc:

- Po prostu na mnie patrz.

A Steve, nim zdążył zastanowić się nad tymi słowami, a przede wszystkim na tym, co chciał mu właśnie odpowiedzieć, przybliżył się do niego mrucząc:

- Wstrzymujesz się.

- Zamknij się i tańcz ze mną – odgryzł się z tym swoim uśmiechem. Szatyn porwał go w rytm rozmowy, gdzie słowa wystukiwali własnymi nogami, podkreślając co ważniejsze kwestie ruchami swoich ciał. Patrzył na jego twarz, jego ruchy i powtarzał sobie, że nie chce żeby to się skończyło. Muzyka, ich taniec, ciało tego barmana, to wszystko stało się nagle Rogersowym powietrzem, a on czuł, że po raz pierwszy w życiu odetchnął pełną piersią.

I jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, Steve właśnie coś zrozumiał. Czuł to w środku, kiedy wzrok tych zielonych, niemal kocich oczu na nim spoczywał. Ten koleś był jego przeznaczeniem. Tańczył dalej, chłonąc wszystko, co się naokoło niego działo. A przede wszystkim upajając się szatynem. Jak normalny człowiek może się TAK ruszać? Rogers czuł, że umysł tracił kontrolę nad jego ciałem, a zaczynało ją przejmować serce, pasja, pożądanie. Zatracał się. I tego właśnie chciał. Głęboko w jego oczach, chyba dostrzegał przyszłość. Wiedział, ze muszą być razem. Wiedział, że to jego ostatnia szansa.

***

- I jak tam Steve? – zapytała Natasza odwracając się do niego z przedniego siedzenia taksówki. Rogers siedział z tyłu kompletnie cicho czując, że w jego wnętrzem targa huragan. Został na parkiecie do końca, do ostatniej nutki, nie opuszczając barmana ani na krok, a teraz był niemożliwie wręcz zmęczony. I szczęśliwy – Hej, ziemia do Rogersa. Wciąż masz nam za złe, że cię wyciągnęliśmy?

Steve odwrócił wzrok od okna i uśmiechnął się do niej lekko.

- Liczę na powtórkę w następny weekend.

***

Steve wstał rano czując ból w każdym możliwym mięśniu. Mimo wszystko uśmiechnął się szeroko, ten rodzaj cierpienia, potocznie zwany zakwasami, był naprawdę przyjemny. Ruszył w kierunku kuchni stawiając czajnik na gazie i opierając się o blat kuchenny zerkając przez okno. Świtało; zaraz będzie musiał zebrać się do pracy. Pokręcił głową przypominając sobie wczorajszą noc w klubie, nawiasem mówiąc, to jedną z wielu w ciągu ostatnich miesięcy. Można powiedzieć, że stał się stałym bywalcem, co weekend oddając duszę na parkiecie i lecząc ból całego ciała dnia następnego. Nie żeby miało to związek z pewnym barmanem, wcale. Po prostu był on najlepszym tancerzem, jakiego Steve znał - choć nie oszukujmy się, wcale nie zależało mu na szukaniu innych.

Z rozmyślań wytrącił go dźwięk gwizdka, zalał kawę w kubku i zaciągnął się jej cudownym zapachem, który tak dobrze mu się kojarzył, po czym ruszył wolnym krokiem do sypialni. Odstawił naczynie na szafkę nocną, wyjął z szafy ubrania, przysiadł na rogu łóżka, żeby założyć skarpetki. Dwie ręce, jedna ciepła, druga przeraźliwie chłodna, owinęły się wokół jego pasa. Kąciki ust Steve'a wygięły się w uśmiechu, a on odwrócił się składając na czole półprzytomnego szatyna delikatny pocałunek.

- Będę po szesnastej. Masz kawę na szafce.

Mężczyzna odburknął coś w odpowiedzi, ale w końcu puścił go z niezadowoloną miną. Steve pochylił się nad nim, starając się zrozumieć jego słowa.

- Lubię z tobą tańczyć, Stevie.

Rogers pokręcił głową z rozczuleniem.

- Ja z tobą też, Buck.

Od kiedy się pierwszy raz zobaczyli taniec był ich sposobem na powiedzenie sobie "Kocham cię".

sobota, 25 czerwca 2016

Uliczki - Alleyways

Tu Haru. Niektórzy mogą mnie kojarzyć skądinąd. Na tym blogu jestem bardziej moderatorem technicznym, ale moja umowa zawiera również możliwość publikacji 3 (jak przewiduję) opowiadanek-songficków xD jestem w tym fandomie od 2 tygodni, także ten.
Płaczcie. Nie porzuciłam angstu. 
Shot jest przede wszystkim prezentem dla Shiruslayer na 18 urodzinki. Kiedy te dzieci dorastają :')


piosenka: Alleyways - The Nieghbourhood 


Alleyways 

(Nie) chcieliśmy dorastać 


Było inaczej, gdy byliśmy młodsi. Chłopaki z Brooklynu, ganiający razem po ulicach, wymykający się za miasto, by pływać nago w rzece, po prostu dobrze się bawiliśmy. Pamiętam, w przeciwieństwie do ciebie, ja ciągle pamiętam. Wtedy w 1929, gdy zaczęła się nasza historia – piękne czasy,  i chociaż odległe o ponad osiemdziesiąt lat, to pamiętam. Zapewne powracanie do nich w środku nocy, gdy niekończące się myśli o tobie zwalają mi się na głowę, utrzymuje moją psychikę w ryzach. Inaczej z pewnością dawno bym zwariował.
Mówiłem, że nie chcę nikogo zabijać, głupio wierzyłem, że na wojnę mogą iść samarytanie. Radziłeś, bym nie szedł na front, w końcu pięć komisji poborowych nie mogło się mylić. Ale ja nie chciałem dać za wygraną. Wreszcie nadarzyła się okazja, bym stanął na równi z wielkim Jamesem Buchananem Barnsem. Chociaż ten raz chciałem być taki jak ty. Tu nie chodziło o wojnę, o bycie żołnierzem. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale zawsze chodziło tylko o ciebie.
Zawsze byłeś tym szybszym, wyższym, silniejszym. Mnie trzeba było chronić, ty mogłeś stawać w szranki. Zdziwiłbyś się, o ilu moich bójkach nie wiedziałeś. Wszystkie skrytki w mojej głowie kryją rzeczy, które zrobiłem. Przemilczę śmierć, którą niosłem ku chwale ojczyzny. W końcu tarcza to narzędzie obrony, nie broń. A liczyło się tylko to, ile żyć ocaliłem. Wszyscy mnie znali albo raczej znali Kapitana Amerykę. Och, Bucky, sam widziałeś, kim się stałem. To niesamowite, prawda?  Przyznaj to następnym razem, zamiast próbować poderżnąć mi gardło.
Na tym świecie jestem intruzem. To nie jest moje życie, mój czas. Powinienem był umrzeć pod lodem i spotkać się z tobą na Polach Elizejskich. Bo na tym nowym świecie znałem tylko siebie, zanim poznałem wszystkich innych. Jestem pewien, że znasz to poczucie pustki. Jakby ktoś wydarł ci w sercu dziurę, a ciebie w środku nocy wyrzucił z bezpiecznego łóżka na bruk. Mój sen był krótki, ale życie nie czekało na moje wybudzenie. Nie miałem nic, kompletnie, nawet ciebie. Pozostały jedynie nienaruszone czasem wspomnienia.
Bo kiedyś żuliśmy gumę i bawiliśmy się pistoletami na wodę. Świat chyba nie był wtedy taki zły, gdy mieliśmy siebie u boku i nie musieliśmy omijać kul, tylko strumienie wody. Czasem słyszę twój śmiech i widzę szczerbaty uśmiech, jak biegamy po zaułkach z innymi dzieciakami, cali mokrzy. Widzę letnie słońce, które odbija się w kroplach wody, czuję uścisk twojej ręki, jak ciągniesz mnie gdzieś, żeby uciec przed ostrzałem innych. To dziwne ile radości niosła zabawa w wojnę. A teraz, sam w pokoju, zakrywam uszy i nucę la da da da dara ra, próbując zagłuszyć dźwięk strzałów karabinu maszynowego i twój krzyk, gdy spadasz w dół kanionu. Wyrośliśmy z tej zabawy w wojnę, wszystko się zjebało i nic już nie było takie proste.
Nawet jeżeli jestem wielkim Kapitanem Ameryką, na co mi to, jeżeli nie możesz tego zobaczyć? Ten widok zasłania ci mechaniczny szał Zimowego Żołnierza. To nie jesteś ty, Bucky. Ty pozostałeś tam, w zaułkach, z łobuzerskim uśmiechem bez przedniego zęba. I wrócisz, gdy przypomnę ci, że jak tylko wschodziło słońce, wychodziliśmy się bawić. Nie zależnie od tego, czy mieliśmy dziesięć, czy siedemnaście lat, zawsze ramię w ramię, mogliśmy razem biegać przez dzień i noc.  I wcale nie chcieliśmy dorastać.
Dorosłość nas podzieliła, Bucky. Być może rzeczy potoczyłyby się inaczej, gdybyśmy od początku wojny trzymali się razem. Może gdybym nie został poddany działaniu serum, nie musiałbym przechodzić teraz przez ten koszmar. Ale patrząc na to z drugiej strony, to uratowałem świat, nie? I nie raz jeszcze usłyszę to pytanie bez odpowiedzi - ile jest warte życie jednego żołnierza, w obliczu całego świata? A co jeśli powiem, że ten żołnierz jest dla mnie całym światem?
Jakim błędem było przyznanie się do moich uczuć. Zamiast oddawać ci walkę na Helicarierze, traktując o naszej niezłomniej przyjaźni, w momencie gdy ty obijałeś mi twarz, powinienem był powalić cię i zabrać do bazy. Z pewnością dałoby się jakoś odkręcić tę hipnozę czy czymkolwiek jest program Zimowego Żołnierza. I wróciłbyś do mnie, zaczęlibyśmy od nowa. Zgaduję, że moje nowe imię zbyt mocno na mnie wpływa. Trzeba było ratować świat i znów wróciło pytanie – jedno życie za tysiące istnień. Żyją we mnie dwie skonfliktowane postaci – Steve Rogers i Kapitan Ameryka, i każdy z nich ma swój własny świat do ocalenia. Ale już za młodu zacząłem dostrzegać, że są pewne powinności, które muszą być wypełnione. Nauczyłem się to robić, i mimo konfliktu wewnętrznego, który rozrywał moje serce od środka, nie uciekłem. A spadając, coraz niżej i niżej, mogłem tylko zagłuszać swój wewnętrzny krzyk przez głupie la da da dara ra, bo nie miałem już siły naprawdę zawołać do ciebie. Czy wiesz, jaki to ból mieć przed sobą jedyną rzecz, której się w życiu pragnie i nie móc jej dosięgnąć? Bucky, dlaczego będąc centymetry ode mnie, ciągle byłeś tak daleko? Dlaczego nie mogłem cię objąć, jak za starych dobrych lat? Brakuje mi fizyczności, brakuje mi wiedzy, że wiesz, kim jestem, kim my jesteśmy. Bez ciebie mogę już tylko tonąć.
Przez pierwszy okres po wybudzeniu bałem się. Tak cholernie się bałem, w sumie dalej się to nie zmieniło. Nic nie jest w moim życiu stałym elementem, wszystko co miałem, zostało za siedemdziesięcioletnią górą lodową. To niemal to samo uczucie samotności co stanie na polu bitwy, w momencie, gdy jako jedyny przeżyłeś. Nic, pustka, wędrujące dusze i chlupot krwi pod ciężkim, wojskowym butem. Bez kontaktu z tobą, z kimkolwiek, kogo znałem, byłem gotowy na wszelkie poświęcenie, byle zakończyć mój żywot tak, jak powinno było się to stać w latach czterdziestych. Wszelkie akcje Avengersów to loteria, wciąż testuję moje szczęście.
Przynajmniej tak było, dopóki się nie pojawiłeś ponownie. Bo wraz z tobą wróciły wspomnienia, wrócił tamten, niezamrożony świat. Znów przypominam sobie o tym, że gdy tylko wschodziło słońce, wychodziliśmy się spotkać. I tak bardzo nie chcieliśmy dorastać. Ile rzeczy mogłoby wrócić, gdybyś wrócił do mnie, Bucky. Zawsze byłeś najsilniejszym, najwspanialszym przyjacielem, jakiego miałem. Możesz to zwalczyć. A jeśli nie, zawalczę o ciebie. Bo chce mi się żyć na sam widok mnie, który pozostał tamtych zaułkach, wyglądając za tobą.
Było inaczej, gdy byliśmy młodzi. Te nagie kąpiele i wieczna zabawa ­– wszystko to pamiętam. Moje uczucia do ciebie, moja niekończąca się tęsknota, wszystko to kumuluje się w tych wspomnieniach, których nie umiem już zmieścić w mojej obolałej głowie. Zostałem w tamtych zaułkach. Chudy, zagubiony chłopiec, któremu kazałeś się nie ruszać i zaczekać, aż wrócisz. Jak głupi stoję i patrzę, aż wyjdziesz zza zakrętu i poprowadzisz mnie dalej. Nie będziesz mówił o siniakach na rękach i zdartym kolanie. Ja także o nie nie zapytam. Tak było kiedyś, dzisiaj zapytałbym o wszystko, opatrzył każde najmniejsze zadrapanie, jeżeli miałoby to cokolwiek zmienić.
We wspomnieniach Brooklynu jesteś ty. Uśmiechnięty, żywy, mój Bucky. Kiedyś wiecznie szczerbaty, później wiecznie młody i piękny. W tych zaułkach wszystko, czego chciałem, miało być wszystkim, co kochałem. Policzę do dziesięciu i jeżeli się nie pojawisz, pójdę cię szukać. Zamykam oczy i liczę, znów sam, w swoim pokoju.
Jeden…
Dwa…
Zaułek zalewa woda
Trzy…
Cztery…
Zalewa mi płuca, nie mogę oddychać
Pięć…
Sześć…
Pamiętam. Zostałem w tamtych uliczkach.
Siedem…
Osiem…
Woda otwiera rany, zalewa oczy, rozrzedza krew.
Dziewięć…
Dziesięć…
Nigdy nie nauczyłem się otwierać oczu pod wodą.



Koniec



sobota, 11 czerwca 2016

Ciastko ze śliwkami cz.7

My Rosjanie, nie mamy nic, prócz naszej zimy.

- Zaczniesz współpracować?

Kątem oka widziała, że Falcon odwraca się od nich, a twarz Steve'a przybiera nieodgadniony dla postronnego człowieka wyraz. Natasza wiedziała co oznaczała ta mina, dawał jej w ten sposób wyraźnie do zrozumienie, że nie pochwalał takich metod. Jednak i Sam, i Rogers przez ponad dwie godziny starali się przekonać młodego żołnierza HYDRY do mówienia, bez skutku, więc przejęła pałeczkę. Gdyby nie jej znajomość technik większości szpiegów, mężczyzna dawno połknąłby trutkę, którą trzymał pod językiem albo odgryzłby go sobie dławiąc się własną krwią, co raczej nie ułatwiłoby przesłuchania. Jednak ampułka leżała rozbita w trawie, a Romanoff solidnie zakneblowała mężczyznę, zostawiając mu pod dłonią długopis i kartkę. Oczywiście unieruchomiła mu też nadgarstek, nie bała się ataku, raczej tego, że mógł próbować wbić sobie pisadło w żyły. Minimalizowanie możliwych problemów, to jakby nie patrzeć jej specjalność. Mężczyzna miał rozbiegane spojrzenie, ale przywróciła go do porządku jednym, sprawnym wykręceniem dłoni. Nie musiała mieć żadnej supermocy, żeby zadać ból, którego nie dało się wytrzymać. Tak naprawdę uważała je za bardzo problematyczne. W stawie mężczyzny coś zatrzeszczało, z gardła młodego żołnierza HYDRY wydobył się charkot. Zaczęła zadawać pytanie, spokojnym, wyważonym głosem, nie starając się już tuszować rosyjskiego akcentu.

Kim jesteś?
Co wiesz o Zimowym Żołnierzu?
Co się stało z waszą bazą?

Zero odpowiedzi, zero informacji, pierwszy złamany palec, pierwszy wrzask.

Jak zwykle podczas tortur na pierwszy plan wysunęła się Czarna Wdowa, a Natasza została gdzieś w środku odgradzając się od towarzyszki doli grubą barierą. Tak jakby wcale nie miała w dłoniach puchnącego w zastraszającym tempie, połamanego palca. Jakby Wdowa nie zanosiła się nienaturalnym chichotem, który oczywiście nie opuszczał jej ciała, a jednak był przerażający. Uspokoiła się i czekała na koniec, bała się zarysować ścianę, o którą właśnie się opierała. Ścianę odgradzającą ją od wszelkich wspomnień z Czerwonego Pokoju. Osłoniła siebie samą przed myślami Wdowy, które biegały po jej barierze, stukając o nią nóżkami, niczym tłuste, niezgrabne pająki. Jednak Natasza nie wzdrygnęła się, odrzuciła od siebie chęć dołączenia do Wdowy, przejęcia sterów, bo wiedziała, że to złudzenie. Potrzebowała jej na misje, ale później zamykała ją za ścianą, pozostając tylko i wyłącznie Nataszą Romanoff. Chociaż we własnej głowie nie zamierzała mieć nic wspólnego z Czarną Wdową.

Kim jesteś?
Co wiesz o Zimowym Żołnierzu?
Co się stało z waszą bazą?

Zero odpowiedzi, zero informacji, pierwsze łzy w oczach, drugi złamany palec, drugi wrzask.

Czarna Wdowa bawiła się w najlepsze, a Natasza zaczęła rozmyślać, nie chcąc, żeby jej alter ego udało się ją skusić. Zimowy Żołnierz. James Buchanan Barnes. Mimo, że Romanoff nigdy o tym nie wspominała, to znała mężczyznę, aż za dobrze. Wszystko co z nim związane było też nierozerwalnie połączone z KGB i Czerwony Pokojem. Integralne z cierpkimi, okropnymi wspomnieniami, z odhumanizowanymi liczbami i statystykami. Bo przecież była jedną z wielu. Do projektu Czarna Wdowa wyselekcjonowano sto sześćdziesiąt dziewczynek, do ostatniej fazy trafiło ich tylko dwadzieścia osiem, a ostateczną Czarną Wdową została właśnie Natasza Romanoff. Szczęście, tyle razy miała po prostu najzwyklejszego w świecie farta. Pokręciła głową, jednak szeregi drobnych dziewczynek, uczących się, jak prawidłowo poderżnąć komuś gardło nie chciały jej już opuścić. Etapy szkolenia zaczęły przewijać się przez jej głowę, aż w końcu wypatrzyła i jego. Nie górował nad nikim wzrostem, ani posturą, ale nie dało się go nie zauważyć. Zawsze cichy, zawsze skupiony na zadaniu i zawsze śmiertelnie skuteczny.

Kim jesteś?
Co wiesz o Zimowym Żołnierzu?
Co się stało z waszą bazą?

Zero odpowiedzi, zero informacji, pierwsze dostrzeżone załamanie, trzeci złamany palec, trzeci wrzask.

Przerażał ją prawie tak samo mocno, jak jej imponował. Miała w swoim życiu okazje, żeby kilka razy się z nim zmierzyć, z każdej potyczki wynosiła nie tylko niemożliwą do zliczenia ilość siniaków, ale i wiedzę. Wtedy też zaczęła się nim interesować, jednak Zimowy Żołnierz był tajemnicą nawet dla najlepszych szpiegów. Dopiero gdy dowiedziała się kim tak naprawdę był, zaczęła szperać w plikach tym razem mogąc już użyć jego prawdziwych danych osobowych. Przed wręczeniem Steve'owi teczki opisanej >>Джеймс Бьюкенен „Баки" Барнс<<, usunęła z niej część zawartości. Nie dlatego, że miała coś do ukrycia, tym razem zrobiła to głównie ze względu na Rogersa. Przede wszystkim dlatego, że w kartotece dokładnie zostało zaznaczone kiedy Zimowy Żołnierz stał się zdatny do wysyłania na misje. A był to sześćdziesiąty ósmy co oznaczało, że żeby złamać Barnesa ludzie Zoli potrzebowali aż dwudziestu pięciu lat. Dwudziestu pięciu lat łamania jego osobowości, znała te metody i nie miała pojęcia czy z prawdziwego Bucky'ego zostało jeszcze cokolwiek.

Kim jesteś?
Co wiesz o Zimowym Żołnierzu?
Co się stało z waszą bazą?

Długopis został podniesiony. Pierwsza odpowiedź, pierwsza informacja, czwarty złamany palec i głośne, rzężące łkanie.

Rzadko kiedy coś potrafiło ją zdziwić, jednak historia Zimowego Żołnierza nią wstrząsnęła. To co zrobił mu Zola w austriackim forcie HYDRY, który znajdował się w Kreischbergu było zbliżone do sposobu w jaki skasowali jej poprzednią osobowość. Jednak w czterdziestym trzecim nikt nie dysponował choć w połowie, tak zaawansowanym sprzętem, jak wtedy gdy ona trafiła do projektu Czarna Wdowa. Nataszy ciężko było uwierzyć, że Barnes wrócił potem do akcji, ba!, stał się jednym z najsilniejszych członków Howling Commando, bo powinien mieć przecież mózg zamieniony w papkę. Według papierów, po tym jak Barnes spadł z pociągu, odnalazł go oddział rosyjskiego generała, Vasily Karpova, który to właśnie nakazał przerobić go na Zimowego Żołnierza i wykorzystać podczas zimnej wojny. Nie posiadała pełnej listy morderstw, jednak liczba przekraczała pół setki. Gdy KGB upadło, jej wszystkie ośrodki przejęła HYDRA, z którą Karpov przez cały czas konfliktu z Amerykanami współpracował i wtedy też Bucky trafił ponownie w jej łapy. Nigdy nie było wolny, nigdy tak naprawdę się nie wyzwolił.

Kim jesteś?
Co wiesz o Zimowym Żołnierzu?
Co się stało z waszą bazą?

Zeznania, informacje. Odłożyła jego lewą dłoń, nie został w niej żaden sprawny palec.

Czarna Wdowa w jej wnętrzu westchnęła smutno, miała nadzieje na dłuższą zabawę, ale w końcu posłusznie schowała się za ścianę. Natasza podniosła się i posłała swoim towarzyszom lekki uśmiech; zarówno Falcon i Steve, mieli odmalowane na twarzy przerażenie.

- Przypomnij mi tę sytuację, jeśli kiedykolwiek spróbuję być dla ciebie wredny – mruknął Sam, rozmasowując swój kark.

- Ruszamy? – zapytała, strzelając kostkami, co sprawiło, że Falcon się skrzywił. Steve pokiwał głową, a następnie podszedł do młodego żołnierza. Złapał go za kołnierz i zaczął ciągnąć w kierunku ich samochodu.

- Nadamy sygnał, ktoś z S.H.I.E.L.D powinien się po niego zgłosić.

Natasza przytaknęła i ruszyła spokojnym krokiem dalej rozmyślając. Nie potrafiła wyrzucić z głowy jednej myśli, jednego zdania, które kończyło raport Karpova.

Amerykanie i Niemcy mają Superżołnierzy, swoją tajną broń... Ale my, Rosjanie, nie mamy nic, prócz naszej zimy."

piątek, 10 czerwca 2016

Ciastko ze śliwkami cz.6

Śliwki.


Pierwszym co zwróciło jego uwagę, po tym jak się ocknął było skrzypienie śniegu. Od razu spróbował się zerwać do siadu, ale był związany. W ułamku sekund ogarnęła go panika, coś czego nie odczuwał od wielu lat, program Zimowego Żołnierza na to po prostu nie pozwalał. Wziął kilka głębokich wdechów i spróbował ogarnąć sytuacje. Znajdował się w ciągłym ruchu, nad sobą widział zamazane kształty gałęzi drzew i lekki prześwit nieba – zmierzchało. Cały czas czuł się osłabiony, ale, co dziwne nie był zmarznięty. Podjął próbę, żeby unieść głowę i dopiero wtedy zobaczył, że jest owinięty czymś w rodzaju śpiwora, który został przypięty do tego na czym leżał. Nie był przywiązany, a zabezpieczony przed możliwością spadnięcia. Zaczął szukać wzrokiem Steve'a, ale nie mógł nigdzie dostrzec chłopca. Po kilku chwilach miał już całkiem dobry obraz sytuacji, jechał na jakiś sankach, nie widział co prawda kto go ciągnie, przez ilość ubrań, które ten ktoś miał na sobie i zagłuszony sunięciem sanek chód, nie był w stanie ocenić czy to mężczyzna czy kobieta. Chciał coś powiedzieć, może nawet zawołać tę osobę, ale chwilę później znowu odpłynął w zachęcająco otwarte ramiona niebytu.

***

Ostrze noża było wycelowane w jej kręgi szyjne, wystarczyło jedno, pewne pchnięcie – przerwany rdzeń kręgowy, natychmiastowa śmierć.

- Czyli chcesz wrócić do domu, tak? Do przyjaciół?

Zamarł, ale nie opuścił ostrza. Jakby bez jego woli, a przynajmniej wbrew odruchom Zimowego Żołnierza z jego ust wydobył się szept.

- Nie wiem.

Opuścił ostrze i cofnął się pod ścianę. Obudził się kwadrans temu i z tego co zdążył pojąć, to znalazła go tutejsza staruszka, zaciągnęła do domu, żeby ułożyć go na materacu pod stosem koców. Gdy się obudził i o mało co jej nie zabił, bardziej ze strachu niż z powodu złego przeczucia, ta zaciągnęła go z uśmiechem do kuchni i kazała poczekać na jedzenie. Zaczynał się poważnie zastanawiać czy kobieta jest aby na pewno stabilna psychicznie, ale przerwała mu sama staruszka, która odwróciła się do niego z zatroskanym uśmiechem, w dłoniach trzymała miskę parującej zupy. Postawiła ją na stole i gestem poprosiła Bucky'ego, żeby się do niej zbliżył. Zimowy Żołnierz bardzo powoli, wciąż obserwując kobietę podszedł do jedzenia, które automatycznie powąchał. Ku jego zaskoczeniu wydało mu się normalne. Ostrożnie włożył do ust pierwszą łyżkę i w oka mgnieniu pochłonął całą zawartość miski. Staruszka zaśmiała się, był to bardzo sympatyczny śmiech, a następnie nałożyła mu dokładkę. I kolejną. I jeszcze dwie. Podczas gdy Zimowy Żołnierz jadł ona zajęła się myciem czegoś w zlewie. Mówiła do niego cichym spokojnym głosem. Bucky nie skupił się nawet na słowach, po prostu chłonął ton, tak inny od tego, którym zwykli mówić do niego w HYDRze. Gdy staruszka skończyła myć, jak się okazało były to owoce, podała mu miskę pełną śliwek. Mężczyzna spojrzał na nią zdziwiony, ale przyjął naczynie.

- Śliwki poprawiają pamięć i koncentrację – powiedziała uśmiechając się do niego serdecznie – Choć myślę, że będziesz musiał zjeść więcej niż te tutaj, żeby przypomnieć sobie to wszystko o czym zapomniałeś.

Zimowy Żołnierz podziękował kobiecie skinieniem głowy i zaczął pałaszować owoce, stwierdzając, że to najcudowniejsza rzecz jaką w życiu jadł.

Staruszka zniknęła z pola widzenia, a on, kompletnie pochłonięty przez zajadanie się śliwkami zauważył to dopiero po kilku chwilach. Przerażony podniósł się bezszelestnie z krzesła i ruszył do salonu kobiety, ale ta oglądała jakiś teleturniej, w dłoniach wykręconych artretyzmem błyskały druty, którymi staruszka dziergała sweter. Tuż obok niej siedział Stevie rysując coś zaciekle w swoim szkicowniku. Gdy Buck wszedł do salonu z miską śliwek, chłopak podniósł głowę i spojrzał na niego z uśmiechem.
Jest cudowna, prawda?

Dopiero teraz zauważył, że w porównaniu do staruszki jest jakby o wiele mniej materialny, lekko przezroczysty. Zimowy Żołnierz może i spróbowałby zakwestionować swoją poczytalność, ale czy miałoby to jakikolwiek sens? Jak można być normalnym po prawie siedemdziesięciu latach prania mózgu elektrowstrząsami? Usiadł na fotelu, staruszka spojrzała na niego znad swetra i posłała mu lekki uśmiech.

- Dlaczego mi pani pomogła? – zapytał, bo naprawdę był tym zaintrygowany. Kobieta odłożyła robótkę ręczną na bok i przyjrzała się mu dokładniej.

- Nie zostawia się ludzi w lesie, żeby zamarzli i zostali pożarci przez wilki, mój drogi.

Dopiero teraz zauważył, że wciąż rozmawiali po rosyjsku, a był pewien, że wciąż znajdował się w Rumunii, więc płynnie przeszedł na ten dialekt. Znał ten język bardzo dobrze, był to pewien wymóg dla każdego z Zimowych Żołnierzy.

- I co teraz?

- Co masz na myśli?

- Zadzwoni pani na policję? Zgłosi moje pojawienie się?

Kobieta pokręciła głową.

- Dam ci ubrania mojego syna i trochę jedzenia, a potem cię wypuszczę – wzruszyła ramionami, po chwili poprawiła zsuwające się z nosa okulary. Bucky siedział próbując znaleźć haczyk – Ale miałabym jedną prośbę.

- Tak?

- Mógłbyś naprawić mi drzwiczki od szafki w kuchni? Mój syn miał to zrobić już rok temu, ale ciągle o tym zapomina.

***

Kiedy opuścił staruszkę miał na sobie nowe, nie rzucające się w oczy, tak jak jego kombinezon Zimowego Żołnierza, ubrania. Jego plecak był wypełniony po brzegi, między innymi jedzeniem i zapasowymi częściami garderoby, dostał nawet sweter w paskudnym buraczkowym kolorze, ale był pewien, że od dziś będzie to jego ulubione ubranie.

Masz nowe ulubione rzeczy Buck.

Mężczyzna skinął głową, bo Stevie miał rację. Zaczynało do niego dochodzić, że nie jest już ani Jamesem Barnesem, ani Zimowym Żołnierzem, tylko wypadkową, kimś pomiędzy tymi dwoma osobami. Wiedział też, że żeby poznać lepiej dzisiejszego siebie powinien znać dobrze pozostałych dwóch. Dlatego też główną zawartością jego plecaka były zeszyty i notatniki, które dostał od staruszki. Gdy tylko coś sobie przypomniał zatrzymywał się, żeby to sobie zapisać. Nieważne czy wspomnienie pochodziło od Jamesa, Zimowego Żołnierza, czy było dobre, czy złe. Wędrował, a jego plecak wypełniał się zbiorami jego poszatkowanych wspomnień. Zapisywał wszystko co tylko był w stanie sobie przypomnieć. Starał się układać te odłamki chronologicznie, ale wychodziła mu z nich mozaika potłuczonych wspomnień. Przypominało to trochę Alzheimera, a Buck zapisywał wszystko, panicznie bojąc się utracić znowu wspomnienia. Był cały czas gotowy, że gdyby cokolwiek się stało mógłby uciec mając ze sobą tylko ten plecak. Te notatki była dla niego bardzo ważne, jeśli nie najważniejsze, mimo tego, że nie wszystko co zawierały było dobre.

czwartek, 9 czerwca 2016

Ciastko ze śliwkami cz.5

Skrawki wspomnień.

Po raz pierwszy od dawna czuł się naprawdę wycieńczony. I głodny. Program Zimowego Żołnierza blokował nawet tak podstawowe potrzeby, jak zmęczenie, łaknienie czy pragnienie. Nie pamiętał kiedy ostatni raz było mu zimno z powodu temperatury, ale teraz... Teraz był zmarznięty. Jak na złość kilka dni temu zaczął padać śmiech, w kilka chwil mordując wszystko, co mogłoby stać się jego potencjalnym pożywieniem. Kilka razy udało mu się ustrzelić jakieś zwierzę i najeść się do syta, jednak aktualnie żołądek skręcał mu się z głodu, a Buck poważnie zastanawiał się czy jego ścianki nie skleiły się ze sobą bezpowrotnie. Wyjął z kieszeni podartą i dość starą mapę, zaznaczono na niej większość placówek HYDRY, zdążył skreślić już ponad pół tuzina. Z ataku na atak było mu coraz ciężej, bo ośrodki zaczynały się szykować, stawiać gęściej patrole, a Zimowy Żołnierz był pewny, że puszczono za nim pościg. Potrzebował na chwilę przystopować, znaleźć schronienie, nabrać sił, a także porzucić w końcu strój Zimowego Żołnierza. Był w nim zbyt rozpoznawalny. Wciąż podróżował pod osłoną lasu, ale czuł, że jeśli nie trafi na jakąś cywilizacje to długo nie pociągnie. Zatrzymał się pod jakimś drzewem, nie było tam, aż tak dużo śniegu, oparł się o pień sosny, a następnie zjechał po nim w dół siadając ciężko na ziemi. Nie umiał określić ile czasu już minęło, od kiedy rozpoczął swoją małą krucjatę, ale za to wiedział, że szybko jej nie skończy. Przymknął oczy wsłuchując się w leśną ciszę, łapiąc chwilę odpoczynku. Chciał już mieć to wszystko za sobą, ale punkty na mapie alarmowały go, że jeśli nie dokończy swojej roboty nigdy tak naprawdę nie uwolni się od kagańca HYDRY. Był już za połową, zostały mu jeszcze tylko trzy miejsca – przynajmniej w Europie. Po tej robocie miał zamiar gdzieś się zaszyć, żeby znaleźć informacje dotyczące siedzib HYDRY na pozostałych kontynentach. I odnaleźć Steve'a.

Chcesz już ruszać, Bucky?

Wzdrygnął się, wciąż nie przywykł do tego, że nie jest sam. Potrząsnął głową i rozejrzał się szukając wzrokiem małego Steve'a.

Po twojej lewej.

Przewrócił oczami i westchnął cicho. Te wszystkie reakcje były dla niego tak dziwne, a jednocześnie czuł, że są zupełnie naturalne, po prostu musiał je znaleźć, odkopać spod zgliszcz, które zostawiła po sobie HYDRA. Zerknął w stronę chłopaka. Siedział tuż obok niego, również oparty o drzewo, co chwila opatulał się mocniej swoim beżowym prochowcem. W dłoniach trzymał swój nieśmiertelny szkicownik i bezustannie coś w nim bazgrał. W pewnym momencie przestał, przekręcił śmiesznie głowę przyglądając się swojej pracy, a następnie wyciągnął rękę z rysunkiem przed twarz Zimowego Żołnierza.

A to pamiętasz?

Ceglany budynek z małym złożonym z kilku prętów balkonem, do którego przywiązane były sznury z praniem, ginące gdzieś poza krawędzią kartki. W drzwiach balkonowych stał wysoki chłopak, koszula z podwiniętymi rękawami, spracowane, ubrudzone dłonie, jedna z szelek jego spodni dyndała koło jego kolana, druga trzymała się jako tako na jego ramieniu. Na balkonie leżał chuderlawy chłopiec – bliźniaczo podobny do Steve'a siedzącego obok niego – z ogromnym uśmiechem i ręką w górze, pokazywał coś temu drugiemu. Na poręczy łaciaty kot wygrzewający się na słońcu. Wydawało mu się, że słyszy muzykę z radia stojącego na parapecie okiennym, ale nie potrafił przypomnieć sobie melodii.

- Miałem kota? – jego głos wciąż był zachrypnięty, nie przywykł do mowy. Blondyn spojrzał na niego z rozbawieniem.

Przygarniałeś każdą „puchatą kulkę", która tylko przybłąkała się na naszą dzielnice. Odkarmiałeś je i wypuszczałeś, ale one wracały i otaczały nasz balkon wesołą, miaukliwą gromadką. Wiesz, co to za miejsce?

- Nasze mieszkanie? To na Brooklynie – zerknął na chłopca oczekując jakiejś korekty, ale Steve tylko pokiwał głową – Zamieszkaliśmy tam po śmierci naszych rodziców.

Gdzieś pod powiekami Bucky'ego pojawił się miedziany czajnik, kłótnia o to, kto dziś sprząta, połatany, gruby, bawełniany koc, flaga Ameryki powieszona na głównej ścianie, puchaty dywan, po którym uwielbiał chodzić na bosaka, zdezelowany gramofon ze stosem winyli tuż obok, kilka ramek ze zdjęciami ich rodzin, niewygodna kanapa, z której wychodziły sprężyny, stos różnokolorowych kubków malowanych własnoręcznie przez Steve'a, jasnopomarańczowe ściany zaklejone plakatami ich idoli, wycinkami z gazet i rysunkami Steve'a, słuchanie relacji z meczów baseballu, zachód słońca widziany okna ich mieszkania. Drobne rzeczy, bardzo drobne rzeczy, które przybliżały go do Jamesa Buchanana Barnesa.

Otworzył oczy i strzelił karkiem.

- Musimy ruszać Steve. Jestem głodny jak wilk.

Chłopak pokiwał głową, po czym zamknął szkicownik. Wstali niemal jednocześnie, Buck prowadził, a Steve podążał za nim. Zimowy Żołnierz czuł się wycieńczony, pnie drzew zaczynały się rozmazywać i tylko chyba tylko cud uratował go przed wejściem w któreś z nich. Zastanawiał się, co musiała pakować w niego HYDRA, że jako ich potwór nie odczuwał głodu czy nawet zimna i czy ma to jeszcze w żyłach. Bo jeśli tak, to miał ochotę je sobie rozdrapać. W końcu oparł się o jedno z drzew, obraz nie przestawał się rozjeżdżać. Musiał wydostać się z lasu, ale bał się zejść na bardziej uczęszczaną drogę. Patrząc nie patrząc był poszukiwanym mordercą. Nagle usłyszał skrzypienie śniegu, gdzieś z tyłu. To nie mógł być Steve, chłopiec miał o wiele cichszy chód. Momentalnie się odwrócił, jedną ręką łapiąc za broń, a drugą popychając Steve'a za siebie.

Nic.

Uspokoił oddech, uważnie nasłuchując i starając się zepchać zmęczenie gdzieś w zakamarki jego organizmu. Wtedy to usłyszał. Cichy śmiech, kroki kilku osób. Jego nozdrzy dobiegł zapach dymu papierosowego, a chwilę później ujrzał Howling Commando. Na samym przedzie wysoki blondyn z gwiazdą na klatce piersiowej, tuż obok mężczyzna w niebieskim mundurze, dłonie zaciśnięte na broni, cwaniacki uśmiech. Chyba opowiadał jakiś dowcip, bo po chwili reszta drużyny parsknęła śmiechem. Wpatrywał się w żołnierzy przez dłuższą chwilę, a świadomość, że to patrzy na samego siebie, była dla niego niczym dobrze wymierzony sierpowy. Wkrótce mężczyźni zniknęli wśród drzew, Zimowemu Żołnierzowi wydawało się, że Sierżant Barnes zawiesił na nim na chwilę spojrzenie, które na ułamek sekundy straciło radosny blask, ale zaraz potem odwrócił się do blondyna, położył mu rękę na ramieniu, przypominając o założeniu hełmu.

Zimowy Żołnierz opuścił broń. Musiał mieć halucynacje z głodu i wycieńczenia. Spojrzał na Steve'a, który przyglądał mu się z zaciekawieniem. Bał się zapytać czy mały Rogers też to widział. Ledwo podjął ponowną wędrówkę.

Świat wirował, grunt osuwał się spod stóp. Bucky nie był pewny, kiedy opadł już zupełnie z sił, nie potrafiąc iść dalej. Nie pamiętał też upadku, krzyku Steve'a i osunięcia się w ciemność. 

środa, 8 czerwca 2016

Ciastko ze śliwkami cz.4


Ogień strawi wszystko


Wokoło niego wszystko płonęło. Wsłuchał się w trzask ognia trawiącego wszystko, z czym tylko zetknęły się jego jęzory, w brzęczenie psującej się instalacji i ciche jęki ofiar. Po raz nie wiadomo który przeładował broń; Barrett M82 w jego rękach niósł śmierć od dziesiątek lat, dziś jednak to on wybierał cel. Namierzał uspokajał oddech, ryglował obracając zamek tak, aby się zamknął i strzelał. Świst kuli – muzyka dla jego uszu. Kiedy lufa, suwadło oraz zamek odskoczyły do tyłu, czekając, aż ponownie zmieni ich położenie, mignął mu kolejny cel, a on nacisnął spust. Zamontowany na lufie hamulec wylotowy zmniejszył odrzut, dzięki czemu Barrett pozostał w mniej więcej tej samej pozycji. Krzyki. Też chciał wrzeszczeć, a nawet wyć. Uspokoił oddech.

Ilu to już?

- Ponad czterdziestu Stevie, przecież widziałeś wszystkie strzały.

Chłopiec siedział obok niego, ogień oświetlał jego twarz, przez co wydawał się Bucky'emu jeszcze bardziej drobny. W dłoniach obracał jeden z pustych magazynków. Na jego twarzy widział cień niezadowolenia. Buck wiedział, że Steve nie pochwał tego masowego mordu, ale musiał go zawieść jeszcze ten jeden raz. Ostatni raz, obiecał sobie. W końcu jeśli nie będzie szybki, to HYDRze odrośnie nowa głowa.

 Cel.

Oddech.

Strzał.

Krzyk.

Cisza.

Bucky włożył do Barretta kolejny magazynek.

To chyba ostatni.

- Też mam taką nadzieję, Stevie.

Podniósł się z ziemi zdejmując z pleców CZ Vz. 61 E Skorpion. Przełączył na półautomat i zszedł ze swojej kryjówki. Słyszał cichy tupot stóp tuż za nim.

- Zostań tu. Nie wiem czy wszystkich czysto trafiłem.

Przecież wiesz, że nie może mi się nic stać.

Barnes chciał powiedzieć coś w stylu: Wolę się nie upewniać, ale nie chciał się kłócić z chłopakiem. Szedł po magazynie kompletnie się nie kryjąc, w końcu nie miał już przed kim. Płomienie lizały ściany, ale zupełnie się nimi nie przejmował. Mijał kolejne ciała, rozglądał się czy ogień dobrze się rozprzestrzenia, musiał się upewnić, że całe to miejsce pójdzie z dymem. Nawet gdyby miał zginąć razem z nim. Budynki naokoło zaczynały się zawalać, słyszał to, ale nawet nie przyspieszał kroku. Trupy, które mijał nie poruszały się, nie dochodziły go też żadne jęki czy charkot. Czysto wykonana robota.

Dopiero gdy doszedł do drzwi magazynu jeden z żołnierzy poruszył się i spojrzał mu w oczy. Gdy tylko mężczyzna go rozpoznał na jego twarz wstąpiło przerażenie, wiedział, że nie ma szans z Zimowym Żołnierzem. Był młody, nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia parę lat. Barnes słyszał, jak woła matkę, jak prosi go o litość, ale podniósł broń bez najmniejszego nawet ukłucia winy. Nad nim nikt się nie litował.

Coś jasnego mignęło z boku i nagle między nim, a żołnierzem z symbolem Hydry na piersi stanął Steve.

To tylko dzieciak, taki jak ja czy ty. To nie on cię skrzywdził.

Bucky opuścił broń i spojrzał ponad Stevem, co notabene nie było ciężkim zadaniem, przyglądając się młodemu żołnierzowi. Ustrzelił go w nogę, więc nawet gdyby pozwolił mu odejść, prawdopodobnie nie dałby rady doczołgać się w jakieś bezpieczne miejsce. Chłopak powtarzał błagania niczym litanię, co zaczynało doprowadzać go do szału

Bucky.

- Nie ma tu nikogo dobrego Steve, jeśli ktoś dołączył do HYDRY, to jest takim samym potworem jak ja – warknął znowu unosząc broń. Tu nawet nie chodziło tylko o zemstę, nie. Chciał, żeby wiedzieli, że stworzenie Zimowego Żołnierza nie ujdzie im płazem. Chciał być ich koszmarem. Chwycił żołnierza za kurtkę i podniósł do góry, jego oczy wypełniły czysty strach. Buck wyrzucił go przez drzwi magazynu podążając za nim. Na zewnątrz płomienie rozprzestrzeniły się szybciej, otaczały ich, ogień trzaskał, a Buck miał nieodpartą chęć strzelenia żołnierzowi w tył głowy. Zamiast tego kopnął go w żebra, biodro, a na końcu w szczękę.

To na pewno potrzebne?

Steve stał koło niego bujając się na stopach z rękami założony z tyłu. Spojrzał na niego przewiercając go niebieskimi ślepkami czekając na odpowiedź. Bucky spojrzał na niego i powiedział cicho, ale bardzo wyraźnie.

– Niech im powie Stevie. Niech wiedzą, że po nich idę. Że spalę HYDRĘ w zarodku, że nie zostanie z nich nic, co mogłoby urosnąć w nową głowę.

Chłopiec kiwnął głową i poszedł przed siebie przechodząc nad żołnierzem. Buck pokręcił głową ruszając za Stevem, po chwili ginąc w płonącym lesie.

wtorek, 7 czerwca 2016

Ciasto ze śliwkami cz.3



Bestia w ludzkiej skórze 



Obudził się w środku nocy. Panika, zły sen, wyrwany z koszmaru krzyk materializujący się w jego ustach, jako jękliwy charkot. Dłoń wystrzeliła przed siebie i uderzyła o ścianę z głuchym walnięciem, zdzierając skórę z knykci i paliczków. Czuł, że każdy jego mięsień jest spięty, naładowany adrenaliną, a on sam gotowy do ucieczki albo obrony. Ból krótkimi wrzaskami falował tysiącem igieł każąc mu biec, a jednocześnie przykuwając do ziemi. I ponownie wśród ciemności wydawało mu się, że słyszy syk węża, że zatapia się w nim karmazyn wielu par oczu. Martwi łapali go za nogi, ściągali z prowizorycznego legowiska, przeklinali, próbowali udusić, a hydra śmiała się, posykując i kąsając go po twarzy.

Morderca.

Rzeźnik.

Pięść HYDRY.

Bestia w ludzkim ciele.

Kat.

Noc była czernią i czerwienią bólu o ludzkich kształtach. Zimno. Otaczał go przeraźliwy chłód, a niewyobrażalny wręcz ból rozrywał mu klatkę piersiową.

Oprawca.

Potwór.

Sadysta.

Zabójca.

Zwyrodnialec.

Bucky?

Mężczyzna zerwał się do siadu rozglądając się naokoło. Spał w opuszczonym magazynie, według jego obliczeń gdzieś na granicy Rumunii i Bułgarii. Wydawało mu się, że usłyszał znajomy głos, ale to było tylko złudzenie. Nasłuchiwał jeszcze przez ponad kwadrans, zwalniając swój oddech, ciągle trzymając w dłoni nóż. Ostrze było czarne, żeby nikt nie zauważył w ciemności jego błysku. W końcu odetchnął cicho i przymknął oczy próbując złapać, choć odrobinę snu, żeby móc ruszyć w dalszą drogę.

Martwe dłonie zacisnęły się na jego szyi, dziesiątki głosów szeptało, wyło i płakało. Był to nieustający szum, który bezustannie towarzyszył Zimowemu Żołnierzowi. Jakaś kobieta rozdrapywała jego twarz, inna wydłubywała mu oczy, a mężczyzna, ledwo pełznąc po ziemi, zostawiając za sobą resztki jelit, starał się złamać mu nogę. Otaczały go ciemne ciała i każde z nich pragnęło go zabić.

Bucky!

Tuż obok zamigotało coś jasnego. Mężczyzna poderwał się celując w to coś ostrzem. Postać wydawała się emanować własnym światłem, nie zatrzymała się, nawet nie zwolniła. Zimowy Żołnierz przyjrzał mu się uważniej.
Był to chłopiec, miał na sobie białą koszulę, beżowe, zaprasowane na kant spodnie na szelkach. Na drobnych ramionach spoczywał przyduży piaskowy prochowiec, spod jego płacht wystawał nieumiejętnie zawiązany krawat w paskudnych kolorach.
Zimowy Żołnierz słyszał stukot jego skórzanych butów, uspokoił tętno i przygotował się do ataku.
 Gdy chłopiec podszedł bliżej wydał się mu starszy niż wskazywała jego postura. Blond włosy z idealnym przedziałkiem zaczesał na lewo, a gdy znalazł się tylko kilka metrów od Zimowego Żołnierza zatrzymał się. Zmierzył go spojrzeniem bystrych, niebieskich oczu i powiedział.

Wolałem cię w zwykłym mundurze, Buck.

Mężczyzna skrzywił się, nie rozumiejąc kompletnie ostatniego słowa. Spuścił głowę czując, jak ból próbuje rozerwać mu czaszkę. Tak jakby coś bardzo, ale to bardzo chciała z niej wyjść. Gdy spojrzał na chłopca z powrotem, już go tam nie było.

Nie wiedział czemu, ale zalała go fala przeraźliwego smutku, która nagle wyparła wszystko inne. Smutek - emocja. Program Zimowego Żołnierza zaczynał wariować.

Powinien znać tego chłopca. Czuł to, wiedział, był po prostu pewien. Jednak jego imię było zamazane, nie potrafił skojarzyć twarzy. Coś wewnątrz podpowiadało mu, że to trochę jak zapominanie swojej ulubionej piosenki. Nie możesz w to kompletnie uwierzyć. Przecież ciągle ją nuciłeś, w kółko i w kółko, co chwila wypowiadając pojedyncze słowa, a czasem cały tekst. To było tak proste. I te słowa i ta melodia, tak bardzo słodkie. Tylko, że nie potrafisz ich sobie przypomnieć. I starasz się po prostu żyć dalej. Pusty.

Nie jesteś pusty, Bucky.

Tym razem stał tuż obok. Zimowy Żołnierz nie wiedział, jak mógł dać się tak podejść. Już chciał się zamachnąć, rozbić malcowi głowę, ale chłopiec położył mu dłoń na metalowym ramieniu i uśmiechnął się smutno.

Powinienem cię obronić.

Stał kompletnie zszokowany, nie wiedząc, co się dzieje. Jego program nie zakładał takiej sytuacji, załączył tylko głośny alarm, ale nie podał żadnej instrukcji. Chłopiec, ledwo sięgając, złapał go za policzki patrząc w oczy.

Nazywasz się James Buchanan Barnes, a ja to Steve Rogers. Jesteś moim przyjacielem.

Błąd - Zimowy Żołnierz nie znał słowa przyjaciel. Nie potrafił go wpasować w kod, był zdezorientowany.

Chłopiec, który mówił o sobie, że jest Stevem Rogersem, puścił go i ruszył w kierunku regałów wypełniających magazyn. Zebrał z jednego z nich coś drobnego wzbijając przy tym tuman kurzu. Wrócił do niego otrzepując się z pyłu i okropnie kaszląc, a Zimowy Żołnierz słysząc ten dźwięk nie potrafi pozbyć się wrażenia, że słyszał to tysiąc razy. Ledwo też zostaje na miejscu, choć jego nogi rwą się do biegu. Do pomocy temu chłopcu. Współczucie.

W tym momencie program Zimowego Żołnierza po prostu się zawiesił.

Zostanę z tobą dobrze? Aż nie znajdziesz… Większego mnie.

Steve siadł przy ścianie, otulając się mocniej prochowcem, odkaszlnął kilka razy i poklepał miejsce obok siebie. 

Buck?

Ciepło w sercu. Serce? To Zimowy Żołnierz ma coś takiego? Kwestionowanie. Gdzieś w środku Pięści HYDRY obudziła się złość, że stoi, jak idiota, niczym jakaś kukła. Emocja. Wydawało mu się, że coś w jego głowie po prostu się odblokowało.

- Stevie? 

Chłopak uśmiechnął się do niego ciepło i wyjął z jego dłoni nóż odkładając go do pochwy.

Tak, to ja, Bucky. Zaraz spróbujemy przypomnieć sobie więcej, dobrze?

Włożył w palce Zimowego Żołnierza strzęp kartki i długopis.

***

Nazywam się James Buchanan Barnes.
Jestem Zimowym Żołnierzem.
Urodziłem się w 1917 roku. Chyba w marcu.
Nie pamiętam prawie niczego.
Steve...
On nazywał mnie Bucky.
Nie.
To ja siebie tak nazwałem.
Nie chciałem, żeby mówili na mnie Jimmy.