Skrawki wspomnień.
Po raz pierwszy od dawna czuł się naprawdę wycieńczony. I głodny. Program Zimowego Żołnierza blokował nawet tak podstawowe potrzeby, jak zmęczenie, łaknienie czy pragnienie. Nie pamiętał kiedy ostatni raz było mu zimno z powodu temperatury, ale teraz... Teraz był zmarznięty. Jak na złość kilka dni temu zaczął padać śmiech, w kilka chwil mordując wszystko, co mogłoby stać się jego potencjalnym pożywieniem. Kilka razy udało mu się ustrzelić jakieś zwierzę i najeść się do syta, jednak aktualnie żołądek skręcał mu się z głodu, a Buck poważnie zastanawiał się czy jego ścianki nie skleiły się ze sobą bezpowrotnie. Wyjął z kieszeni podartą i dość starą mapę, zaznaczono na niej większość placówek HYDRY, zdążył skreślić już ponad pół tuzina. Z ataku na atak było mu coraz ciężej, bo ośrodki zaczynały się szykować, stawiać gęściej patrole, a Zimowy Żołnierz był pewny, że puszczono za nim pościg. Potrzebował na chwilę przystopować, znaleźć schronienie, nabrać sił, a także porzucić w końcu strój Zimowego Żołnierza. Był w nim zbyt rozpoznawalny. Wciąż podróżował pod osłoną lasu, ale czuł, że jeśli nie trafi na jakąś cywilizacje to długo nie pociągnie. Zatrzymał się pod jakimś drzewem, nie było tam, aż tak dużo śniegu, oparł się o pień sosny, a następnie zjechał po nim w dół siadając ciężko na ziemi. Nie umiał określić ile czasu już minęło, od kiedy rozpoczął swoją małą krucjatę, ale za to wiedział, że szybko jej nie skończy. Przymknął oczy wsłuchując się w leśną ciszę, łapiąc chwilę odpoczynku. Chciał już mieć to wszystko za sobą, ale punkty na mapie alarmowały go, że jeśli nie dokończy swojej roboty nigdy tak naprawdę nie uwolni się od kagańca HYDRY. Był już za połową, zostały mu jeszcze tylko trzy miejsca – przynajmniej w Europie. Po tej robocie miał zamiar gdzieś się zaszyć, żeby znaleźć informacje dotyczące siedzib HYDRY na pozostałych kontynentach. I odnaleźć Steve'a.
Wzdrygnął się, wciąż nie przywykł do tego, że nie jest sam. Potrząsnął głową i rozejrzał się szukając wzrokiem małego Steve'a.
Przewrócił oczami i westchnął cicho. Te wszystkie reakcje były dla niego tak dziwne, a jednocześnie czuł, że są zupełnie naturalne, po prostu musiał je znaleźć, odkopać spod zgliszcz, które zostawiła po sobie HYDRA. Zerknął w stronę chłopaka. Siedział tuż obok niego, również oparty o drzewo, co chwila opatulał się mocniej swoim beżowym prochowcem. W dłoniach trzymał swój nieśmiertelny szkicownik i bezustannie coś w nim bazgrał. W pewnym momencie przestał, przekręcił śmiesznie głowę przyglądając się swojej pracy, a następnie wyciągnął rękę z rysunkiem przed twarz Zimowego Żołnierza.
Ceglany budynek z małym złożonym z kilku prętów balkonem, do którego przywiązane były sznury z praniem, ginące gdzieś poza krawędzią kartki. W drzwiach balkonowych stał wysoki chłopak, koszula z podwiniętymi rękawami, spracowane, ubrudzone dłonie, jedna z szelek jego spodni dyndała koło jego kolana, druga trzymała się jako tako na jego ramieniu. Na balkonie leżał chuderlawy chłopiec – bliźniaczo podobny do Steve'a siedzącego obok niego – z ogromnym uśmiechem i ręką w górze, pokazywał coś temu drugiemu. Na poręczy łaciaty kot wygrzewający się na słońcu. Wydawało mu się, że słyszy muzykę z radia stojącego na parapecie okiennym, ale nie potrafił przypomnieć sobie melodii.
- Miałem kota? – jego głos wciąż był zachrypnięty, nie przywykł do mowy. Blondyn spojrzał na niego z rozbawieniem.
- Nasze mieszkanie? To na Brooklynie – zerknął na chłopca oczekując jakiejś korekty, ale Steve tylko pokiwał głową – Zamieszkaliśmy tam po śmierci naszych rodziców.
Gdzieś pod powiekami Bucky'ego pojawił się miedziany czajnik, kłótnia o to, kto dziś sprząta, połatany, gruby, bawełniany koc, flaga Ameryki powieszona na głównej ścianie, puchaty dywan, po którym uwielbiał chodzić na bosaka, zdezelowany gramofon ze stosem winyli tuż obok, kilka ramek ze zdjęciami ich rodzin, niewygodna kanapa, z której wychodziły sprężyny, stos różnokolorowych kubków malowanych własnoręcznie przez Steve'a, jasnopomarańczowe ściany zaklejone plakatami ich idoli, wycinkami z gazet i rysunkami Steve'a, słuchanie relacji z meczów baseballu, zachód słońca widziany okna ich mieszkania. Drobne rzeczy, bardzo drobne rzeczy, które przybliżały go do Jamesa Buchanana Barnesa.
Otworzył oczy i strzelił karkiem.
- Musimy ruszać Steve. Jestem głodny jak wilk.
Chłopak pokiwał głową, po czym zamknął szkicownik. Wstali niemal jednocześnie, Buck prowadził, a Steve podążał za nim. Zimowy Żołnierz czuł się wycieńczony, pnie drzew zaczynały się rozmazywać i tylko chyba tylko cud uratował go przed wejściem w któreś z nich. Zastanawiał się, co musiała pakować w niego HYDRA, że jako ich potwór nie odczuwał głodu czy nawet zimna i czy ma to jeszcze w żyłach. Bo jeśli tak, to miał ochotę je sobie rozdrapać. W końcu oparł się o jedno z drzew, obraz nie przestawał się rozjeżdżać. Musiał wydostać się z lasu, ale bał się zejść na bardziej uczęszczaną drogę. Patrząc nie patrząc był poszukiwanym mordercą. Nagle usłyszał skrzypienie śniegu, gdzieś z tyłu. To nie mógł być Steve, chłopiec miał o wiele cichszy chód. Momentalnie się odwrócił, jedną ręką łapiąc za broń, a drugą popychając Steve'a za siebie.
Nic.
Uspokoił oddech, uważnie nasłuchując i starając się zepchać zmęczenie gdzieś w zakamarki jego organizmu. Wtedy to usłyszał. Cichy śmiech, kroki kilku osób. Jego nozdrzy dobiegł zapach dymu papierosowego, a chwilę później ujrzał Howling Commando. Na samym przedzie wysoki blondyn z gwiazdą na klatce piersiowej, tuż obok mężczyzna w niebieskim mundurze, dłonie zaciśnięte na broni, cwaniacki uśmiech. Chyba opowiadał jakiś dowcip, bo po chwili reszta drużyny parsknęła śmiechem. Wpatrywał się w żołnierzy przez dłuższą chwilę, a świadomość, że to patrzy na samego siebie, była dla niego niczym dobrze wymierzony sierpowy. Wkrótce mężczyźni zniknęli wśród drzew, Zimowemu Żołnierzowi wydawało się, że Sierżant Barnes zawiesił na nim na chwilę spojrzenie, które na ułamek sekundy straciło radosny blask, ale zaraz potem odwrócił się do blondyna, położył mu rękę na ramieniu, przypominając o założeniu hełmu.
Zimowy Żołnierz opuścił broń. Musiał mieć halucynacje z głodu i wycieńczenia. Spojrzał na Steve'a, który przyglądał mu się z zaciekawieniem. Bał się zapytać czy mały Rogers też to widział. Ledwo podjął ponowną wędrówkę.
Świat wirował, grunt osuwał się spod stóp. Bucky nie był pewny, kiedy opadł już zupełnie z sił, nie potrafiąc iść dalej. Nie pamiętał też upadku, krzyku Steve'a i osunięcia się w ciemność.
Chcesz już ruszać, Bucky?
Wzdrygnął się, wciąż nie przywykł do tego, że nie jest sam. Potrząsnął głową i rozejrzał się szukając wzrokiem małego Steve'a.
Po twojej lewej.
Przewrócił oczami i westchnął cicho. Te wszystkie reakcje były dla niego tak dziwne, a jednocześnie czuł, że są zupełnie naturalne, po prostu musiał je znaleźć, odkopać spod zgliszcz, które zostawiła po sobie HYDRA. Zerknął w stronę chłopaka. Siedział tuż obok niego, również oparty o drzewo, co chwila opatulał się mocniej swoim beżowym prochowcem. W dłoniach trzymał swój nieśmiertelny szkicownik i bezustannie coś w nim bazgrał. W pewnym momencie przestał, przekręcił śmiesznie głowę przyglądając się swojej pracy, a następnie wyciągnął rękę z rysunkiem przed twarz Zimowego Żołnierza.
A to pamiętasz?
Ceglany budynek z małym złożonym z kilku prętów balkonem, do którego przywiązane były sznury z praniem, ginące gdzieś poza krawędzią kartki. W drzwiach balkonowych stał wysoki chłopak, koszula z podwiniętymi rękawami, spracowane, ubrudzone dłonie, jedna z szelek jego spodni dyndała koło jego kolana, druga trzymała się jako tako na jego ramieniu. Na balkonie leżał chuderlawy chłopiec – bliźniaczo podobny do Steve'a siedzącego obok niego – z ogromnym uśmiechem i ręką w górze, pokazywał coś temu drugiemu. Na poręczy łaciaty kot wygrzewający się na słońcu. Wydawało mu się, że słyszy muzykę z radia stojącego na parapecie okiennym, ale nie potrafił przypomnieć sobie melodii.
- Miałem kota? – jego głos wciąż był zachrypnięty, nie przywykł do mowy. Blondyn spojrzał na niego z rozbawieniem.
Przygarniałeś każdą „puchatą kulkę", która tylko przybłąkała się na naszą dzielnice. Odkarmiałeś je i wypuszczałeś, ale one wracały i otaczały nasz balkon wesołą, miaukliwą gromadką. Wiesz, co to za miejsce?
- Nasze mieszkanie? To na Brooklynie – zerknął na chłopca oczekując jakiejś korekty, ale Steve tylko pokiwał głową – Zamieszkaliśmy tam po śmierci naszych rodziców.
Gdzieś pod powiekami Bucky'ego pojawił się miedziany czajnik, kłótnia o to, kto dziś sprząta, połatany, gruby, bawełniany koc, flaga Ameryki powieszona na głównej ścianie, puchaty dywan, po którym uwielbiał chodzić na bosaka, zdezelowany gramofon ze stosem winyli tuż obok, kilka ramek ze zdjęciami ich rodzin, niewygodna kanapa, z której wychodziły sprężyny, stos różnokolorowych kubków malowanych własnoręcznie przez Steve'a, jasnopomarańczowe ściany zaklejone plakatami ich idoli, wycinkami z gazet i rysunkami Steve'a, słuchanie relacji z meczów baseballu, zachód słońca widziany okna ich mieszkania. Drobne rzeczy, bardzo drobne rzeczy, które przybliżały go do Jamesa Buchanana Barnesa.
Otworzył oczy i strzelił karkiem.
- Musimy ruszać Steve. Jestem głodny jak wilk.
Chłopak pokiwał głową, po czym zamknął szkicownik. Wstali niemal jednocześnie, Buck prowadził, a Steve podążał za nim. Zimowy Żołnierz czuł się wycieńczony, pnie drzew zaczynały się rozmazywać i tylko chyba tylko cud uratował go przed wejściem w któreś z nich. Zastanawiał się, co musiała pakować w niego HYDRA, że jako ich potwór nie odczuwał głodu czy nawet zimna i czy ma to jeszcze w żyłach. Bo jeśli tak, to miał ochotę je sobie rozdrapać. W końcu oparł się o jedno z drzew, obraz nie przestawał się rozjeżdżać. Musiał wydostać się z lasu, ale bał się zejść na bardziej uczęszczaną drogę. Patrząc nie patrząc był poszukiwanym mordercą. Nagle usłyszał skrzypienie śniegu, gdzieś z tyłu. To nie mógł być Steve, chłopiec miał o wiele cichszy chód. Momentalnie się odwrócił, jedną ręką łapiąc za broń, a drugą popychając Steve'a za siebie.
Nic.
Uspokoił oddech, uważnie nasłuchując i starając się zepchać zmęczenie gdzieś w zakamarki jego organizmu. Wtedy to usłyszał. Cichy śmiech, kroki kilku osób. Jego nozdrzy dobiegł zapach dymu papierosowego, a chwilę później ujrzał Howling Commando. Na samym przedzie wysoki blondyn z gwiazdą na klatce piersiowej, tuż obok mężczyzna w niebieskim mundurze, dłonie zaciśnięte na broni, cwaniacki uśmiech. Chyba opowiadał jakiś dowcip, bo po chwili reszta drużyny parsknęła śmiechem. Wpatrywał się w żołnierzy przez dłuższą chwilę, a świadomość, że to patrzy na samego siebie, była dla niego niczym dobrze wymierzony sierpowy. Wkrótce mężczyźni zniknęli wśród drzew, Zimowemu Żołnierzowi wydawało się, że Sierżant Barnes zawiesił na nim na chwilę spojrzenie, które na ułamek sekundy straciło radosny blask, ale zaraz potem odwrócił się do blondyna, położył mu rękę na ramieniu, przypominając o założeniu hełmu.
Zimowy Żołnierz opuścił broń. Musiał mieć halucynacje z głodu i wycieńczenia. Spojrzał na Steve'a, który przyglądał mu się z zaciekawieniem. Bał się zapytać czy mały Rogers też to widział. Ledwo podjął ponowną wędrówkę.
Świat wirował, grunt osuwał się spod stóp. Bucky nie był pewny, kiedy opadł już zupełnie z sił, nie potrafiąc iść dalej. Nie pamiętał też upadku, krzyku Steve'a i osunięcia się w ciemność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz